Uwaga! Słowa pająk i pajęczyna użyte zostały w tym tekście szesnaście razy.
Wyspa Lantau leżąca w południowo zachodniej części Hong Kongu oznacza w dosłownym tłumaczeniu Zgnitą Głowę. Ja przemianowałem ją na Wyspę Pająków, a oto dlaczego.
W pociągu gniotłem się w tłumie turystów do momentu kiedy nie przesiedli się na linię po której poruszają się wagony z oknami w kształcie głowy Myszki Miki. Ku mojej uldze wszyscy odjechali do Disneylandu, bo ja już martwiłem się, że wyląduję w jakimś turystycznym koszmarze pośród sklepików z pamiątkami. Takie rzeczy się zdarzają.
„Mój” Disneyland, którego szukałem znajdował się po drugiej stronie wyspy. Wysiadłem na ostatniej stacji, wsiadłem w autobus na ostatnim peronie. Wysiadłem pół godziny później na ostatnim przystanku, gdzie powietrze zdawało się być duszne i gęste jakby chciało chytrze wycisnąć z człowieka jak najszybciej ostatnie poty.
Pui O to urocza wioska, jeszcze niedawno zapomniana przez świat, teraz widać dookoła wymarzone domki prażone słońcem, obrośnięte palmami i zaopatrzone w ogromne okna w których i tak nie mieszczą się w pełni widoki plaż, morza, oraz wysepek rozbryzganych po horyzoncie od zielonych gór z lewej po zielone góry z prawej. Mieszkańcy to w dużej mierze biali, którym się udało, którzy są po prostu bogaci. Brytyjczycy, Amerykanie, Francuzi, ale nie tak bajkowo bogaci, tylko tak ledwo ledwo, w sam raz na domek na wyspie z widokiem na morze. Sami sobie okna myją i kwiatki sadzą i mówią „How’s it goin’!” jak mnie widzą na drodze.
Zanim zacząłem ładować pod górkę byłem już cały przepocony, a plecak razem ze mną. Byłem już kilka razy w takim miejscu gdzie wegetacja jest na tyle gęsta, że w zacienionej ścieżce robi się duszno i brakuje tlenu. Grzałem więc pod górę przerywając marsz długimi przerwami i ciesząc się, że nauczyłem się redukować swój bagaż. Dwie trzecie to szpej wspinaczkowy, zamiast namiotu- hamak, zamiast jedzenia- własnej produkcji batony energetyczne. Bez śpiwora, bez ciepłych rzeczy, bez kubków, sztućców. Reszta to woda, ale ile bym jej nie wziął, to zawsze- ale to zawsze jestem spragniony.

Widok z Pui O na Temple Crag
W pierwszą pajęczynę wpakowałem się centralnie twarzą, a pająka rozmiarów dłoni pocałowałem wydając z siebie dziwny jęk, który sam mi się jakoś wyrwał. Obrzydlistwo. Widziałem już wiele razy te pająki i szukałem jakiejś informacji czy powinienem się ich bać. Po przeglądnięciu kilku chińskich podręczników do entomologii nic nie znalazłem, więc postanowiłem bać się ich na zapas, zwłaszcza że mają jaskrawy kolor na grzbiecie. Czarno- żółte, podłużne, z kończynami o rozstawie jak moja dłoń często plączą sieci na leśnych ścieżkach, a największa z jaką się napotkałem miała szerokość dwóch metrów.
Założyłem okulary na wypadek jakby mnie jakiś chciał pocałować w oko i ruszyłem dalej. Okazało się, że na całej górze musiało wydarzyć się coś, co doprowadziło do niemal plagi pająków. Wkrótce przedzierałem się przez pajęczyny utkane przez różne pająki począwszy od małych szarych i kudłatych, po okrąglutkie z cieniutkimi nogami jak włoski, na tych ogromnych jak kraby skończywszy.
Tak teraz o tym myślę, to pewnie powinienem był zawrócić, ale udało mi się wleźć na szczyt. Całe trzysta trzy metry nad poziomem morza! Chodziło mi o wspinaczkę. Miejscówka nazwana Temple Crag jest o tyle intrygująca, że broni jej gęstwina i zaczyna się ją od góry, zjeżdżając na linach do podstawy, a następnie wspina się z powrotem na szczyt. Jeśli ktoś nie potrafi się wspiąć… ciężka sprawa, bo powrót przez las, którzy tu już niektórzy nazywają dżunglą, to gruba wyprawa.
Pobawiłem się na linach, popodziwiałem widoki na morze, górki, wysepki, na cały ten krajobraz o jakim marzyłbym, gdybym wykładał w tej chwili towar na półki w jakimś baraku bez okien, a następnie udałem się na sąsiedni zielony szczyt na którym zamierzałem spędzić noc.

Widok z Temple Crag na Pui O
Przez te wszystkie kurtyny pajęczyn wlokłem się, aż zaczęło się ściemniać. Udało się jednak wleźć na rzadko porośnięty grzbiet otoczony rondem wyspiarskich widoków skąpanych w czerwieni ostatnich promieni dnia. Zawiesiłem hamak między drzewami, skąd wcześniej przepędziłem pająki. Wbiłem do niego pozbywając się mrówek, komarów i pająków i zacząłem słuchać nocnego koncertu.
Jak głośno potrafi być w takim miejscu, to jest niesamowite. O różnych porach włączają się różni krzykacze, cykacze, bzykacze, a niektóre dźwięki wydają się nieprawdopodobne, niemal elektroniczne. Kilka razy budziłem się przekonany, że niedaleko ufoludki używają jakiegoś pikającego skanera, czy radaru. Raz podeszło mnie jakieś większe zwierzę usiłując dostać się do plecaka zawieszonego na gałęzi, ale narobiłem hałasu i wycięło prosto w krzaki. Samotna noc w takiej scenerii to niesamowite doświadczenie, a świat insektów słyszalny jedynie w mroku to niemal jak narkotyk dla uszu pobudzając mózg falami i częstotliwościami jakich nie da się wyobrazić. Zupełnie jakby oczami poznać nowe kolory o których nie miało się pojęcia.
Rano wzgórze było głuche. Ani śladu po nocnym koncercie. Do hamaka była przyklejona metrowa pajęczyna, a na niej pająk, który mógłby objąć bułkę. Dzień dobry.
Wyspy mają w sobie to piękno, że jeśli wystarczająco długo idzie się prosto przed siebie, zawsze dojdzie się na plażę. Doszedłem i ja, ale za ilość pajęczyn które zniszczyłem po drodze mam już chyba rezerwację w pajęczym piekle. Nad morzem oczyściłem się z pajęczyn, popływałem i akurat zajmowałem się suszeniem przepoconych ciuchów, gdy do niedalekiego molo zawinął niewielki prom. Spakowałem się w pół minuty i pobiegłem do niego jakbym był rozbitkiem spragnionym ratunku. Kapitan zaprosił mnie na pokład i wyjaśnił, że nie płynie do Hong Kongu, ale z przesiadką, lub dwoma mógłbym się tam dostać.
Był mały barek, klima, taras z drewnianymi ławkami, pusto. Perspektywa dnia spędzonego na piciu browarów pływając od wyspy do wyspy była kusząca. Na dodatek nie miałem już ani kropli wody. Zawahałem się na moment, po czym wróciłem na ląd. Chrzanić to. Bujać się klimatyzowanymi promami jeszcze będę miał czas. Przelazłem z powrotem w poprzek wyspy i znów były pająki, robaki, kłujące rośliny i jeden zielony wąż. Ten jednak był taki jak należy, czyli tak szybko się zawijał ze ścieżki, że mało się nie poplątał.
A jak dotarłem do Pui O, to byłem tak spragniony, że jak zamawiałem piwo, to słyszałem w uszach echo własnych słów.
